USA. Dzień jedenasty - Sequoia National Park


Nowy dzień, to oczywiście nowe plany! Tym razem czeka nas starcie z drzewami gigantami! Nie marnując czasu pakujemy nasze zabawki i ruszamy do Parku Narodowego Sekwoi. Co ciekawe jest to drugi najstarszy Park Narodowy w Stanach Zjednoczonych po Yellowstone. Został ustanowiony w 1890r., jego powierzchnia to aż 1635 km2! Obszar parku był kilkakrotnie zwiększany, ostatni raz w 1978r., kiedy to Walt Disney Corporation chciał zakupić obszar górski i stworzyć na nim ekskluzywny kurort narciarski.  Różnica wysokości sięga niemalże 4000 m. Na obszarze parku znajduje się również najwyższy kontynentalny szczyt USA (oczywiście po za Alaską) - Mount Withney. To potężna granitowa góra, która osiąga wysokość 4421 m. Szczyt nosi nazwę na cześć znanego kalifornijskiego profesora geologii Josiaha Whitneya. Pierwszy raz został zdobyty w 1873r. przez trzyosobową wyprawę.
Od północy Park sąsiaduje z Parkiem Narodowym Kings Canyon.


Miejsce, w którym nocowaliśmy jest oddalone o około godzinę od granic parku, a droga, która do niego wiedzie jest prosta i przyjemna. Wyglądając przez okno ma się wrażenie, że jest się we Włoszech. Z obydwu stron otaczają nas połacie sadów pomarańczy. Nawet nie wiem kiedy droga zaczyna być kręta i piąć się ku górze. Krajobraz jest bajeczny.
Co by tradycji stało się zadość decydujemy się krótki postój w Visitor Center. Chwilę kręcimy się po sklepie z pamiątkami, kupujemy obowiązkowe pocztówki, uzupełniamy zapasy wody i możemy jechać dalej. W trakcie wizyty w sklepie dowiadujemy się, że w Parku można wykupić wycieczkę po Crystal Cave. Jest to jedna z ponad 240 odkrytych do tej pory jaskiń. Co więcej, od 1918r. jest pod ochroną i jest to jedyna jaskinia, udostępniona dla zwiedzających. Wycieczki zwykle zajmują cały dzień. Prawdopodobnie też byśmy się skusili na taką atrakcję, ale niestety nie mamy tyle czasu, a po za tym żadne z nas nie ma odpowiedniego ekwipunku na taką wyprawę. Może innym razem uda nam się poznać wnętrze Sierra Nevady. Tym razem skupimy się na bardziej dostępnych atrakcjach.


Droga wije się między kolejnymi wzgórzami, widoki są piękne, powietrze świeże, jest wspaniale! Mazdę zatrzymujemy dopiero w miejscu, które pamięta jeszcze czasy, gdy te obszary zamieszkiwane były przez rdzenne plemię Monachee. Na skałach przetrwały wykonane przez nich petroglify! Nie udaje nam się rozwikłać tego co przedstawiają poszczególne symbole. Zgodnie stwierdzamy, że nie jest to przyjemna okolica, oprócz nas nie ma praktycznie żadnych turystów. Mam wrażenie, że za chwilę zza jakiejś skały wyłoni się niedźwiedź. Lepiej jechać dalej szukać drzew gigantów.



Wszystko idzie zgodnie z planem, ale oczywiście do czasu... W pewnym momencie doganiamy kilku powolnych kierowców. O wyprzedzeniu nie ma mowy, powody są dwa. Po pierwsze ciągle są zakręty, a po drugie, nie chcemy mieć do czynienia z policją. Na szczęście powolny kierowca decyduje się na krótki postój w jednym z punktów widokowych, a my dzięki temu możemy wreszcie jechać trochę szybciej. Nasza radość nie trwa niestety zbyt długo. Kilka kilometrów dalej trafiamy na korek! Okazało się, że na bardzoooo długim kawałku drogi wymieniana jest nawierzchnia. W sumie nie ma się co dziwić, że został wybrany akurat taki termin na prace renowacyjne. Jest już po sezonie, a pogoda ciągle jest ładna. No cóż, musimy odstać swoje... Ale przynajmniej widoki są piękne.

 
Po kilkunastu minutach udaje nam się ruszyć w dalszą drogę. A po kliku kolejnych docieramy do małej wioski, w której znajduje się kilka muzeów. Między innymi muzeum Giant Forest. Nas jednak mało interesuje chodzenie po muzeum, skoro możemy zobaczyć te cuda natury na żywo. Odbijamy w prawo i jedziemy na spotkanie oko w oko z sekwojami, naszym celem jest tunel wydrążony w pniu wielkiego drzewa. Ale po drodze czeka nas kilka atrakcji. Pierwszą z nich jest gigantyczna powalona sekwoja. Robi wrażenie, a my czujemy się dosłownie jak krasnoludki.



Nic dziwnego, że pierwszy osadnik z Europy - Hale Tharp zrobił sobie dom w takim drzewie kolosie! To właśnie on mieszkał w Giant Forest, koło łąki Log Meadow. Żył spokojnie, w zgodzie z naturą, szanował to co go otaczało i dlatego był zagorzałym przeciwnikiem osadnictwa na tym terenie. Niestety ogromny wysiłek jaki wkładał w ochronę sekwoi nie dawał zamierzonych efektów. W latach 80. XIX wieku na dzisiejszym terenie parku biali osadnicy założyli kolonię Kaweah, która codziennie wzbogacała się na handlu drewnem drzew gigantów. Na szczęście po pewnym czasie zauważono, że drewno mamutowca łatwo się rozszczepia i nie nadaje się do przetworzenia. Niestety do tego czasu zostały ścięte tysiące drzew.


Po szybkiej sesji zdjęciowej jedziemy zaparkować mazdę w "garażu" z sekwoi. Wierzyć się nie chce, że te drzewa są takie duże!
Przejeżdżamy jeszcze kawałek, rozglądamy się to w prawo, to w lewo, nagle zauważamy szyszki sekwoi. Nie da się ich zmieść w jednej dłoni. Nigdy nie widziałam, takich wielkich szyszek. Zbieramy kilka z zamiarem przetransportowania ich do Polski, jak się później okazuje nie jest to najlepszy pomysł. Ale narazie imponujące szyszki jadą z nami.


Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Las Gigantów, w którym rośnie aż pięć z dziesięciu największych drzew na Świecie, z Generałem Shermanem na czele! Generał Sherman, to oczywiście sekwoja! Ale nie taka byle jaka sekwoja. Jest to największe co do objętości drzewo na Świecie! Wymiary Generała są następujące, ma 84 metry wysokości (to jedna trzecia wysokości Pałacu Kultury i Nauki), średnica pnia to aż 11,1 metra, a waga to ponad 1200 ton! Miąższość drewna tego mamutowca to 1487 m3, co odpowiada masie drewna świerków rosnących na powierzchni około 1ha. Te dane robią wrażenie, ale na żywo drzewo jest jeszcze bardziej imponujące.



Do Lasu Gigantów prowadzi utwardzona ścieżka, jest oczywiście dostosowana do każdego Amerykanina i doskonale przygotowana na przyjęcie tysięcy turystów. To zdecydowanie najbardziej gwarne miejsce w całym parku. Ludzi jest sporo, a do zdjęć z Generałem ustawiła się mała kolejka. Jednak wykonanie dobrego zdjęcia wcale nie jest takie proste jak mogłoby się wydawać.  Musimy się nieźle natrudzić, żeby w całości zmieścić potężne drzewo na zdjęciu. Tym bardziej, że nasz mały aparacik nie należy do jakiś super nowoczesnych i wypasionych...


Po krótkim, ale owocnym spotkaniu z Generałem Shermanem postanawiamy odwiedzić jeszcze Generała Granta. Przejazd zajmuje nam kilkanaście minut, gdy wjeżdżamy na parking mam wrażenie, że trafiliśmy do jakiegoś innego Świata. Turystów prawie nie ma, ale miejsce wydaje się być dużo bardziej przyjazne niż wcześniej oglądane przez nas prehistoryczne skały. Korzystamy z okazji i zagłębiamy się w las. Tu tylko niektóre drzewa są otoczone płotkiem, a dookoła rosną sekwoje, do których można spokojnie podejść, które można dotknąć, obejrzeć z bliska. Chyba nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zrobili zdjęć z tymi gigantami. Sesja jak zwykle przebiega sprawnie, a my znów jesteśmy zadowoleni z efektów.



W radosnej atmosferze wracamy do naszej kochanej Mazdy i ruszamy na zasłużony odpoczynek do nadmorskiej miejscowości Monterey. Górski krajobraz dość szybko zmienia się w skąpane w kalifornijskim słońcu sady pomarańczy, znów jest trochę jak we Włoszech. 
W miejscowości Fresno zatrzymujemy się na nasz tradycyjny obiad, nie pytajcie jak udało nam się przetrwać kolejny dzień na McDonaldzie... Stamtąd mamy jeszcze ponad dwie godziny drogi na wybrzeże. Na szczęście jedzie się dobrze, pogoda sprzyja, a trasa wiedzie raczej przez tereny sadownicze, co zdecydowanie zmniejsza ryzyko bliskiego spotkania z jakąś sarną.




Wieczorem dojeżdżamy do Salinas, tam wybieramy się na ostatnie zakupy do Walmartu, nie mogę uwierzyć, w to, że nasza podróż dobiega końca, że cała ta przygoda dobiega końca... Robimy zapasy na dwa dni w Monterey i kolejne dwa w San Francisco.
Gdy dojeżdżamy do celu jest już dość późno. Meldujemy się, rozpakowujemy Mazdę i wszyscy szybko zasypiamy, chyba to górskie powietrze tak na nas wpłynęło.
Jutro czeka nas spokojny dzień plażowania i leniuchowania.
Next PostNowszy post Previous PostStarszy post Strona główna

0 komentarze:

Prześlij komentarz