Budzik dzwoni dość wcześnie, w sumie nie ma w tym nic dziwnego, bo chcemy w 100% wykorzystać nasz ostatni dzień na zachodnim wybrzeżu. Zostało nam jeszcze kilka ciekawych miejsc do zobaczenia. Plan jest następujący: ratusz, Painted Ladies, Golden Gate Park i lotnisko. Ale zanim to wszystko zobaczymy zabieramy się do ostatniego porządkowania bagaży. Ostatni raz pakujemy nasze walizki do Mazdy i ruszamy do San Francisco.
Znów przejeżdżamy przez przemysłową dzielnicę Oakland, następnie górnym poziomem mostu Bay Bridge i już jesteśmy w San Francisco. Punkt pierwszy, to City Hall.
Stanowe parlamenty w USA, a bardzo często również siedziby miejskich władz są bardzo podobne w swojej architekturze do Kapitolu, który znajduje się w stolicy kraju Waszyngtonie. Tak samo jest w przypadku ratusza San Francisco, położonego w dzielnicy Civic Center, czyli tuż obok ścisłego centrum. Ratusz jest jednym z najlepszych przykładów stylu architektonicznego zwanego amerykańskim renesansem. Jest też budowlą bardzo monumentalną, co widać na zdjęciu. Ratusz również ma piątą w kolejności największą kopułę na świecie. W tym roku mija równe sto lat od początku jego budowy. Stary ratusz, nieco mniej okazały, został doszczętnie zniszczony w trakcie katastrofalnego trzęsienia ziemi, które nawiedziło San Francisco w 1906 roku.

Więcej: http://www.travelin.pl/top/11-miejsc-ktore-warto-zobaczyc-w-san-francisco/ratusz-w-san-francisco
Copyright © Travelin.pl

Stanowe parlamenty w USA, a bardzo często również siedziby miejskich władz są bardzo podobne w swojej architekturze do Kapitolu, który znajduje się w stolicy kraju Waszyngtonie. Tak samo jest w przypadku ratusza San Francisco, położonego w dzielnicy Civic Center, czyli tuż obok ścisłego centrum. Ratusz jest jednym z najlepszych przykładów stylu architektonicznego zwanego amerykańskim renesansem. Jest też budowlą bardzo monumentalną, co widać na zdjęciu. Ratusz również ma piątą w kolejności największą kopułę na świecie. W tym roku mija równe sto lat od początku jego budowy. Stary ratusz, nieco mniej okazały, został doszczętnie zniszczony w trakcie katastrofalnego trzęsienia ziemi, które nawiedziło San Francisco w 1906 roku.

Więcej: http://www.travelin.pl/top/11-miejsc-ktore-warto-zobaczyc-w-san-francisco/ratusz-w-san-francisco
Copyright © Travelin.pl
Stanowe parlamenty w USA, a bardzo często również siedziby miejskich władz są bardzo podobne w swojej architekturze do Kapitolu, który znajduje się w stolicy kraju Waszyngtonie. Tak samo jest w przypadku ratusza San Francisco, położonego w dzielnicy Civic Center, czyli tuż obok ścisłego centrum. Ratusz jest jednym z najlepszych przykładów stylu architektonicznego zwanego amerykańskim renesansem. Jest też budowlą bardzo monumentalną, co widać na zdjęciu. Ratusz również ma piątą w kolejności największą kopułę na świecie. W tym roku mija równe sto lat od początku jego budowy. Stary ratusz, nieco mniej okazały, został doszczętnie zniszczony w trakcie katastrofalnego trzęsienia ziemi, które nawiedziło San Francisco w 1906 roku.

Więcej: http://www.travelin.pl/top/11-miejsc-ktore-warto-zobaczyc-w-san-francisco/ratusz-w-san-francisco
Copyright © Travelin.pl

Ratusz jest na prawdę piękny. Został zbudowany na wzór Kapitolu, podobnie jak wiele innych ratuszy na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Jest to jeden z najlepszych przykładów budowli w stylu zwanym amerykańskim renesansem. Co ciekawe, ratusz ma piątą co do wielkości kopułę na Świecie.

Stanowe parlamenty w USA, a bardzo często również siedziby miejskich władz są bardzo podobne w swojej architekturze do Kapitolu, który znajduje się w stolicy kraju Waszyngtonie. Tak samo jest w przypadku ratusza San Francisco, położonego w dzielnicy Civic Center, czyli tuż obok ścisłego centrum. Ratusz jest jednym z najlepszych przykładów stylu architektonicznego zwanego amerykańskim renesansem. Jest też budowlą bardzo monumentalną, co widać na zdjęciu. Ratusz również ma piątą w kolejności największą kopułę na świecie. W tym roku mija równe sto lat od początku jego budowy. Stary ratusz, nieco mniej okazały, został doszczętnie zniszczony w trakcie katastrofalnego trzęsienia ziemi, które nawiedziło San Francisco w 1906 roku.

Więcej: http://www.travelin.pl/top/11-miejsc-ktore-warto-zobaczyc-w-san-francisco/ratusz-w-san-francisco
Copyright © Travelin.pl

Z daleka budynek robi na mnie spore wrażenie, ale im jestem bliżej tym bardziej mi się podoba. Drzwi wejściowe są przepięknie zdobione, ale chyba najbardziej urzeka mnie wnętrze. Główny hall jest cały biały, na ścianach widnieją liczne płaskorzeźby, podłoga jest marmurowa, a wszystkie drzwi w budynku wykonane są z drewna.


Chyba już nic mnie nie zaskoczy w Ameryce. Jest poniedziałek rano, a w ratuszu jest około piętnastu par młodych. Jedni przyszli tu tylko na sesję zdjęciową, inni właśnie z niecierpliwością czekają na swoją kolej, a jeszcze inni w tym momencie ślubują sobie miłość.


Kalifornia, czyli zdecydowanie "mój" Stan! Nie mogę przepuścić takiej okazji i robię sobie zdjęcie pod drzwiami burmistrza :)
Obowiązkowe sesje zdjęciowe wykonane, opuszczamy budynek i ruszamy w kolejne miejsce z naszej dzisiejszej listy.



Painted Ladies to kilkanaście uroczych domów położonych przy Steiner Street. Domy zostały zbudowane w stylu wiktoriańskim w latach 1892 - 1896, a to znaczy, że mają już ponad 120 lat! Budowa została zainicjowana przez Matthew Kavanaugh'a. Każdy budynek jest innego koloru, ale wszystkie są w pastelowych odcieniach.

Jest to jedna z najbardziej znanych i najchętniej odwiedzanych atrakcji turystycznych. Painted Ladies można było zobaczyć w ponad siedemdziesięciu filmach, programach telewizyjnych i reklamach, nic więc dziwnego, że co roku tysiące turystów przyjeżdża tu, żeby zrobić sobie zdjęcie z tymi domkami.
Warto tu przyjechać również dlatego, że naprzeciwko znajduje się Alamo Square. To niewielki park położony na jednym ze wzgórz. Rozciąga się stąd niesamowity widok na miasto. Przez chwilę spacerujemy po Alamo, w sumie już nigdzie nam się nie spieszy, a chcemy nacieszyć się ostatnimi chwilami w San Francisco.
Wolnym krokiem wracamy do Mazdy i ruszamy na poszukiwanie kolejnego symbolu miasta, czyli tramwaju!


Andrew Smith Hallidei, to osoba, której San Francisco zawdzięcza system tramwajów liniowych. To on 4 sierpnia 1873 przetestował pierwszy tego typu pojazd, miało to miejsce na ulicy Clay Street. Niecały miesiąc później, bo już 1 września 1873 firma Clay Street Hill Railroad uruchomiła pierwszą stałą linię tramwaju. Na przestrzeni lat 1877–1889 w mieście powstało kilka innych linii tramwajowych tego typu obsługiwanych przez 8 niezależnych przedsiębiorstw. Przez piętnaście lat udało się zbudować aż 53 mile torów, które pokrywały niemal wszystkie dzielnice San Francisco.
Tramwaje liniowe był głównym środkiem transportu, aż do 18 kwietnia 1906r., kiedy miasto nawiedziło wielkie trzęsienie ziemi, a zniszczeniu uległa prawie cała sieć tramwajowa. Gdy przystąpiono do odbudowy miasta zdecydowano, że historyczne tramwaje zostaną zastąpione siecią trakcyjnych tramwajów elektrycznych i trolejbusów.


W 1947 burmistrz Roger Lapham zarządził likwidację wszystkich linii tramwajów linowych. Swoją decyzję opierał na raporcie, z którego wynikało, że ten rodzaj transportu publicznego przynosi straty i lepiej zastąpić go tańszym transportem autobusowym. Na szczęście lokalny komitet obrony tramwajów linowych, skutecznie przeciwstawił się decyzji burmistrza. W latach pięćdziesiątych XX wieku likwidacji uległo kilka mniejszych linii, a pozostałe uległy reorganizacji. Od tamtej pory wszystkie działające linie są podłączone do jednej siłowni na skrzyżowaniu ulic Washington Street i Mason Street.
Bardzo ważną datą w historii tramwajów liniowych jest 1 października 1964r., kiedy to zostały one uznane za „ruchomy”, historyczny obiekt o znaczeniu narodowym dla Stanów Zjednoczonych.
W latach 1982 do 1984 system został poddany generalnemu remontowi, a 21 czerwca 1984 roku oddano unowocześniony system do użytku mieszkańców i w tej formie działa on do dzisiaj.


Z miejsca, w którym czekaliśmy na tramwaj doskonale było widać najwyższy budynek w San Francisco, czyli Transamerica Pyramid. Wieżowiec ma 48 pięter, 260m wysokości i jest w kształcie ostrosłupa. Taka konstrukcja nie jest przypadkowa, ma ona na celu zapewnienie większego dopływu światła i świeżego powietrza do otaczających budynek ulic.


Wsiadamy do Mazdy i kierujemy się na zachód, chcemy jeszcze zobaczyć Park Golden Gate, który został założony w 1870r., zajmuje obszar 4,1 km², a zaprojektowali go William Hammond Hall i John McLaren. Park jest jednym z najczęściej odwiedzanych parków w USA, zaraz po Central Park znajdującym się w Nowym Jorku oraz Lincoln Park w Chicago. Od zachodu Park Golden Gate graniczy z Oceanem Spokojnym, a ulica, która prowadzi do plaży nosi nazwę Johna F. Kennediego.
Może to śmieszne, ale mam wrażenie, że to pewnego rodzaju znak, jakiś symbol. Naszą przygodę z USA rozpoczęliśmy równo 97 dni wcześniej na lotnisku, które nosiło taką samą nazwę
Udało się, zrobiliśmy to, przejechaliśmy tysiące kilometrów ze wschodniego wybrzeża na zachodnie. Przygoda dobiega końca.


 

Wolnym krokiem idziemy przez prawie pustą plażę. Dochodzimy nad brzeg Oceanu, fale rytmicznie rozbijają się o brzeg. Kilka osób spaceruje ze swoimi pupilami. Jest spokojnie, już nigdzie nam się nie śpieszy, cieszymy się tą chwilą.
Robimy jedną z ostatnich sesji zdjęciowych, a potem wolnym krokiem ruszamy w stronę Mazdy.
 

 

Kierujemy się na południe. Kilka kilometrów przed lotniskiem zjeżdżamy na mała stację benzynową. Musimy zatankować do pełna Mazdę zanim ją oddamy. Po krótkim postoju jedziemy prosto na lotnisko.


Pewnie zabrzmi to trochę dziwnie, ale zżyliśmy się z tym niewielkim szarym samochodem i z żalem zostawiamy go na parkingu Hertz'a. Swoją drogą ciekawe czy Mazda kiedyś wróci do Ohio...


Port lotniczy w San Francisco, to jeden z największych portów w Stanach Zjednoczonych i 21 pod względem przepustowości na Świcie.
Składa się z trzech terminali: Terminal 1, Terminal 3 i Terminal Międzynarodowy. Każdy z terminali ma dwa Hall'e obsługujące kilkadziesiąt różnych połączeń.
Mamy duży zapas czasu, dlatego niespiesznie kierujemy się do terminalu, z którego będzie odlatywał nasz samolot. Mamy na tyle dużo czasu, że spokojnie się przebieramy i ogarniamy przed podróżą.
Przed odprawą ważymy nasze walizki. Mam zdecydowanie za dużo kilogramów. Nie ma wyboru, muszę pożegnać się z kilkoma rzeczami. Na pierwszy ogień idą kosmetyki, wyrzucam wszystko co się da, ale kilogramów ciągle jest za dużo... Kilka rzeczy oddaję Jankowi, kilka przekładam do bagażu podręcznego. Udaje mi się zniwelować nadbagaż z 7 kilogramów, do około 2 kilogramów. Nie jest źle, może nie będę musiała płacić. Pod czas oficjalnego ważenia mojej walizki w czasie odprawy waga wciąż pokazuje dodatkowe kilogramy. Na szczęście pani jest na tyle miła, że daruje mi opłatę. Pewnie dlatego, że wcześniej widziała mnie przy wadze trzy razy ;)
Przez odprawę przechodzimy bardzo sprawnie. W strefie wolnocłowej mamy sporo wolnego czasu. Z nudów chodzimy z Gosią po sklepach.  O 22:20 rozpoczyna się boarding, wszystko idzie szybko. Na pokład wchodzimy jako jedni z ostatnich, podchodzimy do naszych miejsc i okazuje się, że w lukach na bagaż podręczny nie ma już miejsc. Stewardessa mówi, że nasze bagaże podręczne polecą w luku bagażowym. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć jej już nie było, a ja już strasznie się stresowałam, w mojej torbie były wszystkie moje pieniądze, czyli 1500$...
Samolot linii Virgin America startuje punktualnie o 22:55. W dole migoczą światła San Francisco i roztacza się zatoka. Za kilka godzin będziemy już w Nowym Jorku.
Podróż bardzo mi się dłuży... Próbuję spać, ale udaje mi się zasnąć może na kilka minut, dodatkowo nad Kordylierami dają nam się we znaki turbulencje. Pierwszy lot jest naprawdę męczący. Z naszej trójki tylko Janek śpi spokojnie praktycznie całą drogę.
Około 7:00 czasu lokalnego nadlatujemy nad Atlantyk. Na oceanie widać zacumowane lub płynące kontenerowce, tankowce i różne inne statki, z góry wyglądają na bardzo malutkie.
Na JFK lądujemy zgodnie z planem, wysiadamy z samolotu i kierujemy się po nasze bagaże. Stoimy przy taśmie i czekamy na nasze walizki. Duże bagaże są, podręczny Janka jest, brakuje tylko mojej torby... Potwornie się stresuję, na szczęście po kilkunastu minutach na taśmę wyjeżdża moja mała, czarna torba!
Teraz spokojnie możemy jechać do Doroty na Brooklyn. Decydujemy się na podróż metrem, bilet jest dużo tańszy niż przejażdżka kultową, żółtą taksówką.

 

Dorota wita nas z uśmiechem i prawdziwymi amerykańskimi pancake'ami! Głodni na pewno od niej nie wyjdziemy :) Popołudnie spędzamy razem w Brooklyn Bridge Park. Tym razem Nowy Jork wydaje mi się taki spokojny. Mam wrażenie, że czas niemalże stanął w miejscu, ale wcale mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie! Cieszę się każdą minutą!
Wracamy jeszcze na chwilę do mieszkania Doroty, przebieramy się i szykujemy do dalszej podróży. Późnym popołudniem żegnamy się z Brooklynem i jedziemy na lotnisko. Nasz samolot ma wystartować o 19.40, ale ostatecznie startuje ponad godzinę później.
Janek znów przesypia cały lot, Gosia też próbuje spać, chociaż słabo jej to wychodzi... A ja nie usypiam nawet na minutę...
Z niewielkim opóźnieniem lądujemy w Paryżu, czeka nas ekspresowa przesiadka i już za około 2h będziemy w Polsce. Samolot znów startuje z opóźnieniem. Z tego lotu nie pamiętam nic. Zasnęłam jeszcze zanim samolot został odpięty od rękawa, a obudziłam się już nad Warszawą...
Jest 1.10.2014r. - przygoda dobiegła końca...
Welcome home Kalisiak! 

Monterey opuszczamy wczesnym rankiem. Warunki na drodze nie sprzyjają szybkiej jeździe, prawie całą drogę do San Francisco pada... Po ponad dwóch godzinach docieramy do celu, tu na szczęście pogoda jest dużo lepsza, chociaż temperatura nie jest zbyt wysoka. W mieście nad Zatoką spędzimy dwa dni, więc plan zwiedzania nie jest napięty. Pierwszym i  najważniejszym miejscem, które odwiedzamy jest najsłynniejszy i jeden z największych mostów na świecie: Golden Gate Bridge!
Podjeżdżamy na główny parking i doznajemy lekkiego szoku. Parking jest bardzo mały, nie wiem co to za standard, ale na pewno nie amerykański! Żeby zostawić tu samochód trzeba mieć na prawdę sporo szczęścia. Objechaliśmy parking chyba trzy razy i już mieliśmy pojechać zostawić Mazdę w innym miejscu, gdy zauważyliśmy, że jakaś rodzina właśnie wraca do swojego samochodu. Ha! Udało się! Zadowoleni ruszyliśmy podziwiać to architektoniczne dzieło sztuki!


Idąc na most napotkaliśmy kilka tablic z informacjami o tym jak przebiegała budowa.
Historia mostu zaczęła się prawie sto lat temu, gdy w 1918r. inżynier miasta Michael O’Shaughnessy wystąpił z propozycją połączenia San Francisco z hrabstwem Marin. Jednak projekt nie został zrealizowany, ponieważ większość konsultantów uważała, że jest zbyt wiele problemów natury technicznej, z którymi nie zdołają sobie poradzić. Do realizacji projektu przystąpiono dopiero 15 lat później. Prace ruszyły w styczniu 1933r., a głównym inżynierem budowy został Amerykanin niemieckiego pochodzenia Joseph Strauss. Był opowiedziany za projekty inżynierskie, architektoniczne, geologiczne i komunikacyjne, a także sprawował nadzór nad przebiegiem budowy.
Po ponad czterech latach, a dokładnie 27.05.1937r. most został oddany do użytku. Jego budowa kosztowała 27 milionów dolarów, ale koszty zwróciły się już w 1971r. Początkowo na moście obowiązywała opłata za przejazd z hrabstwa Marin do San Francisco, aktualnie przejazd jest płatny w obie strony. Pieniądze z opłat przeznaczane są na utrzymanie obiektu.
  


Golden Gate przez 30 lat był najdłuższym mostem wiszącym na świecie. Jego długość całkowita to 2737,4 m, a szerokość to 27,4 m. Konstrukcja jest imponująca. Każda z lin, na której wisi most ma 93 cm średnicy i zbudowana jest z 27 572 oddzielnych stalowych drutów. Dwie bliźniacze wieże wznoszą się na wysokość 218 m, odleglość między nimi to 1280 m. Każda z ich wytrzymuje obciążenie 95 tysięcy ton.
W swojej prawie osiemdziesięcioletniej historii most przetrwał wiele trzęsień ziemi, najsilniejsze miało miejsce w 1989r., a jego natężenie wynosiło aż 7,1 stopnia w skali Richtera. Aktualnie most jest wzmocniony i gotowy do przetrwania wstrząsów o natężeniu 8,3 stopnia w skali Richtera, a jego okres eksploatacji jest przewidziany na kolejne 200 lat!


Początkowo planowaliśmy, że przejdziemy się tylko kawałek, zobaczymy tą imponującą konstrukcję z bliska, wrócimy do Mazdy i pojedziemy w inne miejsce. Tak się nie stało, most po prostu wciąga, hipnotyzuje, oczarowuje! Musieliśmy przejść z jednego końca na drugi.
Podczas spaceru, zauważyłam dwie ciekawe rzeczy. Po pierwsze moją uwagę zwróciła organizacja ruchu na moście. Jeden chodnik jest przeznaczony tylko dla pieszych, a drugi tylko dla rowerzystów. Uważam, że przy takiej liczbie turystów, nie mogło być inaczej i przemilczę fakt mojej niechęci do rowerzystów. Kolejną rzeczą, która rzuciła mi się w oczy były liczne tabliczki, które informowały o tym żeby nie skakać z mostu. Niestety nie wisiały tam przypadkowo. Samobójcy wyjątkowo upodobali sobie Golden Gate, do tej pory skoczyło z niego ponad 2000 osób, z czego ponad 75% zginęło.


Co jeszcze przykuło moją uwagę? Alcatraz. Chyba każdy zna tą nazwę i chyba nikomu nie kojarzy się dobrze. Rozmawiając o pobycie w San Francisco zastanawialiśmy się, czy odwiedzić najcięższe więzienie na świecie, ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na tą wycieczkę. Sam widok tego miejsca z dość dalekiej odległości przyprawia o dreszcze, a wnętrze widziane choćby na zdjęciach budzi jeszcze większą grozę. Jednak dla tych, którzy lubią dreszczyk emocji organizowane są nocne wycieczki po więzieniu, koszt takiej przyjemności to 40$ (w ciągu dnia płaci się 33$).
Alcatraz - więzienie o zaostrzonym rygorze - było czynne w latach 1934 - 1963, przez 29 lat w jego murach przebywało ponad 1500 kryminalistów. W historii więzienia odnotowano 14 prób ucieczek z udziałem 34 więźniów. Do dziś uważa się, że nikomu nie udało się z niego uciec.
Alcatraz został zamknięty ze względu na zbyt wysokie koszty utrzymania i błędy konstrukcyjne.
Wracając do przyjemniejszych tematów. Idąc spokojnie mostem zauważyliśmy mały samolot, który ciągnął za sobą długi baner z napisem: "Anjie my love, will you marry me?".  Jeśli to faktycznie były oświadczyny, to gratuluję pomysłu! Myślę, że nie jedna dziewczyna byłaby zachwycona, gdyby jej oświadczyny wyglądały w ten sposób.
Co ciekawe, nie dość, że każdy zaczął się oglądać za samolotem i robić zdjęcia, to jeszcze każdy zaczął się uśmiechać. Taka miła historia, na koniec spaceru.
 

Po ponad dwóch godzinach wracamy do Mazdy i ruszamy dalej tropem "NAJ" w mieście na 28 wzgórzach! Tym razem Lombard Street, czyli najbardziej poskręcana ulica na świecie. Wjeżdżamy na nią zupełnie niespodziewanie! Ulica jest na prawdę nieźle pokręcona, a w dodatku wygląda pięknie, ponieważ dookoła jest mnóstwo najróżniejszych kwiatów, krzewów i drzew. Zjeżdżamy na sam dół, kilka przecznic dalej znajdujemy miejsce parkingowe i wracamy na Crazy Drogę, taką nazwę nadaliśmy temu odcinkowi.



Lombard Street składa się z ośmiu ostrych zakrętów i jest przy niej usytuowane 12 kamienic. Na pomysł wykonania takiej drogi wpadł w 1922r. Carl Henry. Projekt został wprowadzony w życie w 1923r. i miał na celu poprawę bezpieczeństwa ruchu. Pojazdy, które poruszały się po drogach w tamtych czasach nie były przystosowane od pokonywania jezdni o tak dużym kącie nachylenia. Przed przebudową kąt nachylenia drogi wynosił aż 27%, zaś po wykonaniu serpentyn kąt ten został zmniejszony do 16%. Dodatkowo na tym odcinku wprowadzono ruch jednokierunkowy (można tylko zjeżdżać) i ograniczono prędkość do niespełna 8 km/h.


Po dwóch dość długich spacerach decydujemy się na obiad i chwilę odpoczynku, a następnie ruszamy podziwiać Ferry Building i Bay Bridge.
Ferry Building, to po prostu budynek portu dla promów. Został zaprojektowany przez Arthura Page Browna w 1892r., a otwarty w 1898r. Zajmuje powierzchnię jednego hektara i prezentuje się naprawdę pięknie.  Dawniej budynek pełnił bardzo ważną rolę komunikacyjną. Z portu codziennie wypływały setki promów i przewoził tysiące pasażerów i towarów z jednego brzegu zatoki na drugi. Dzisiaj wciąż jest wykorzystany jako terminal portowy, jednak nie w tak dużym stopniu jak miało to miejsce kilkanaście lat temu. Część budynku została przebudowana i otwarto tu różne sklepy, kawiarnie i restauracje.



Na zmniejszenie znaczenia komunikacji wodnej miało wpływ wybudowanie dwupoziomowego mostu łączącego San Francisco z Oakland. To kolejny obiekt, który robi ogromne wrażenie, dzienne natężenie ruchu to około 280 tysięcy pojazdów. Długość mostu to 7180 m, jeśli dodamy do tego dojazdy do mostu po obu stronach zatoki, to otrzymamy około 13 km. Most składa się z dwóch części, wiszącej oraz wspornikowej i kratownicowej, obie części łączy dwupoziomowy tunel o długości 164 m. poprowadzony przez wyspę Yerba Bueana.  Zarówno górny poziom, prowadzący z Oakland do San Francisco, jaki i dolny, prowadzący w odwrotnym kierunku mają 5 pasów ruchu.
Przy projekcie pracowało aż czterech architektów: Charles H. Purcell, Timothy L. Pflueger, Arthur Brown Jr i John J. Donovan. Most został otwarty 12 listopada 1936r.
 

Ostatnim punktem naszej dzisiejszej wycieczki jest jeden z symboli miasta, czyli Coit Tower. Aby dotrzeć do celu trzeba wspiąć się na wzgórze wąską i krętą Boulevard Hill Telegraph. O tej porze roku i dnia nie mamy problemu z dojechaniem na parking pod samą wieżą, jednak w szczycie sezonu, wjazd na wzgórze zajmuje czasem ponad 40 minut! 
Wieża została wybudowana w 1933r. na szczycie jednego ze wzgórz w dzielnicy Telegraph Hill. Obiekt został zaprojektowany przez Arthura Browna Jr. i Henry'ego Howarda. Wieża jest wybudowana w stylu art deco i osiąga wysokość 64 m. Wnętrze zostało ozdobione freskami aż 26 artystów. Co ciekawe sponsorem budynku nie było miasto, tylko jedna z jego mieszkanek, niejaka Lillie Hitchcock Coit. Kobieta w swoim testamencie zapisała na ten cel jedną ze swoich posiadłości. Zapis ten mówił: "wydajcie je w odpowiedni sposób w celu upiększenia miasta - miasta, które zawsze kochałam".


Widok na miasto jest wspaniały! Trochę żałuję, że spóźniliśmy się na zachód słońca, bo ze wzgórza byłby doskonale widoczny, no ale cóż, jak to mówią, nie można mieć wszystkiego.


Opuszczamy wzgórze i ruszamy na jeden z głównych nadmorskich deptaków. Chcemy kupić ostatnie pamiątki i pocztówki. Załatwiamy to dość szybko, wracamy do Mazdy i jedziemy na nasz ostatni nocleg w USA. Najpierw przemierzamy urokliwe uliczki San Francisco, potem wjeżdżamy na Bay Bridge, a po chwili jesteśmy już w przemysłowej części Oakland. Jeszcze tylko kilka kilometrów i już będziemy w hotelu.
Zmęczeni po całym dniu i gotowi na kolejne wyzywania, które przyniesie nowy dzień szykujemy się do snu.

Znacie to uczucie, kiedy nie budzi was dźwięk budzika, kiedy nic nie wisi wam nad głową, a jedyny plan dnia, to leniuchowanie i leżenie na plaży? Dokładnie to wspaniałe uczucie towarzyszy mi tego ranka.
Z lekkim niepokojem wyglądam przez okno, żeby zobaczyć czy świeci słońce. Od kilku dni sprawdzałam jaka pogoda będzie w Monterey i szczerze mówiąc byłam lekko przerażona, bo temperatura nie przekraczała 20 stopni, a w dodatku zapowiadali opady. Na szczęście było pięknie! Gosia i ja szybko zapakowałyśmy wszystkie potrzebne rzeczy i ruszyłyśmy nad Ocean! Tak jest, udało nam się dotrzeć nad Ocean Spokojny!



Z hotelu na plażę mieliśmy jakieś 1,5 km. Spokojnym krokiem szłyśmy przez amerykańskie miasteczko i przyglądałyśmy się kolejnym domom i ogródkom. Po kilku minutach dotarłyśmy do Surf Way, przy której ulokowane były domy bardziej zamożnych amerykanów i kilka hoteli. Przeszłyśmy kolejnych kilkanaście metrów i naszym oczom ukazała się plaża Del Monte. Duża, czysta i właściwie zupełnie pusta! W sumie nie ma w tym nic dziwnego, w końcu jest już po sezonie.


Kilka osób wybrało się na spacer brzegiem oceanu ze swoimi czworonożnymi pupilami. Pojawiło się kilku surferów, którzy walczyli z falami. Też chciałam spróbować swoich sił w tym sporcie, jednak temperatura wody skutecznie mnie odstraszyła... Zimny prąd kalifornijski robił swoje, woda była dosłownie lodowata...
Po kilku godzinach słodkiego lenistwa wróciliśmy do naszego pokoju.
Dzień kończyliśmy oglądając filmy.   


Następnego ranka, gdy wyglądam za okno widzę ciężkie deszczowe chmury. Sprawdzam pogodę. Słońca nie będzie, może tylko chwilowe przejaśnienia. Z opalania nici, ale to dobry moment na małe porządki. Wszyscy sprzątamy nasze walizki, pozbywamy się niepotrzebnych rzeczy, przez podróż trochę się tego wszystkiego nazbierało. Po południu razem z Gosią wybieramy się na plażę, a Janek jedzie na myjnię, w końcu Mazda też zasługuje na czyszczenie po tak długiej trasie.



Pogoda nas nie rozpieszcza, zrobiło się naprawdę zimno, a od oceanu wieje nieprzyjemny wiatr. Robimy sobie z Gosią ekspresową sesję zdjęciową. Czemu nie zrobiłyśmy tego dzień wcześniej? Nie wiem, naprawdę nie wiem.
Owinięte w koc i ręcznik siedzimy na ławce i patrzymy na fale, które rozbijają się o brzeg. To bardzo wciągające i uspokajające zajęcie. Ludzie, którzy nas mijają trochę dziwie się na nas patrzą. Wcale im się nie dziwię, też bym tak na nas patrzyła.
Po jakiejś godzinie żegnamy się z oceanem i wracamy do pokoju na ciepłą herbatę. Znów oglądamy film, pakujemy rzeczy, które nie będą nam potrzebne rano i idziemy spać. Jutro koniec leniuchowania! Czek nas kolejny dzień pełen przygód.




Nowy dzień, to oczywiście nowe plany! Tym razem czeka nas starcie z drzewami gigantami! Nie marnując czasu pakujemy nasze zabawki i ruszamy do Parku Narodowego Sekwoi. Co ciekawe jest to drugi najstarszy Park Narodowy w Stanach Zjednoczonych po Yellowstone. Został ustanowiony w 1890r., jego powierzchnia to aż 1635 km2! Obszar parku był kilkakrotnie zwiększany, ostatni raz w 1978r., kiedy to Walt Disney Corporation chciał zakupić obszar górski i stworzyć na nim ekskluzywny kurort narciarski.  Różnica wysokości sięga niemalże 4000 m. Na obszarze parku znajduje się również najwyższy kontynentalny szczyt USA (oczywiście po za Alaską) - Mount Withney. To potężna granitowa góra, która osiąga wysokość 4421 m. Szczyt nosi nazwę na cześć znanego kalifornijskiego profesora geologii Josiaha Whitneya. Pierwszy raz został zdobyty w 1873r. przez trzyosobową wyprawę.
Od północy Park sąsiaduje z Parkiem Narodowym Kings Canyon.


Miejsce, w którym nocowaliśmy jest oddalone o około godzinę od granic parku, a droga, która do niego wiedzie jest prosta i przyjemna. Wyglądając przez okno ma się wrażenie, że jest się we Włoszech. Z obydwu stron otaczają nas połacie sadów pomarańczy. Nawet nie wiem kiedy droga zaczyna być kręta i piąć się ku górze. Krajobraz jest bajeczny.
Co by tradycji stało się zadość decydujemy się krótki postój w Visitor Center. Chwilę kręcimy się po sklepie z pamiątkami, kupujemy obowiązkowe pocztówki, uzupełniamy zapasy wody i możemy jechać dalej. W trakcie wizyty w sklepie dowiadujemy się, że w Parku można wykupić wycieczkę po Crystal Cave. Jest to jedna z ponad 240 odkrytych do tej pory jaskiń. Co więcej, od 1918r. jest pod ochroną i jest to jedyna jaskinia, udostępniona dla zwiedzających. Wycieczki zwykle zajmują cały dzień. Prawdopodobnie też byśmy się skusili na taką atrakcję, ale niestety nie mamy tyle czasu, a po za tym żadne z nas nie ma odpowiedniego ekwipunku na taką wyprawę. Może innym razem uda nam się poznać wnętrze Sierra Nevady. Tym razem skupimy się na bardziej dostępnych atrakcjach.


Droga wije się między kolejnymi wzgórzami, widoki są piękne, powietrze świeże, jest wspaniale! Mazdę zatrzymujemy dopiero w miejscu, które pamięta jeszcze czasy, gdy te obszary zamieszkiwane były przez rdzenne plemię Monachee. Na skałach przetrwały wykonane przez nich petroglify! Nie udaje nam się rozwikłać tego co przedstawiają poszczególne symbole. Zgodnie stwierdzamy, że nie jest to przyjemna okolica, oprócz nas nie ma praktycznie żadnych turystów. Mam wrażenie, że za chwilę zza jakiejś skały wyłoni się niedźwiedź. Lepiej jechać dalej szukać drzew gigantów.



Wszystko idzie zgodnie z planem, ale oczywiście do czasu... W pewnym momencie doganiamy kilku powolnych kierowców. O wyprzedzeniu nie ma mowy, powody są dwa. Po pierwsze ciągle są zakręty, a po drugie, nie chcemy mieć do czynienia z policją. Na szczęście powolny kierowca decyduje się na krótki postój w jednym z punktów widokowych, a my dzięki temu możemy wreszcie jechać trochę szybciej. Nasza radość nie trwa niestety zbyt długo. Kilka kilometrów dalej trafiamy na korek! Okazało się, że na bardzoooo długim kawałku drogi wymieniana jest nawierzchnia. W sumie nie ma się co dziwić, że został wybrany akurat taki termin na prace renowacyjne. Jest już po sezonie, a pogoda ciągle jest ładna. No cóż, musimy odstać swoje... Ale przynajmniej widoki są piękne.

 
Po kilkunastu minutach udaje nam się ruszyć w dalszą drogę. A po kliku kolejnych docieramy do małej wioski, w której znajduje się kilka muzeów. Między innymi muzeum Giant Forest. Nas jednak mało interesuje chodzenie po muzeum, skoro możemy zobaczyć te cuda natury na żywo. Odbijamy w prawo i jedziemy na spotkanie oko w oko z sekwojami, naszym celem jest tunel wydrążony w pniu wielkiego drzewa. Ale po drodze czeka nas kilka atrakcji. Pierwszą z nich jest gigantyczna powalona sekwoja. Robi wrażenie, a my czujemy się dosłownie jak krasnoludki.



Nic dziwnego, że pierwszy osadnik z Europy - Hale Tharp zrobił sobie dom w takim drzewie kolosie! To właśnie on mieszkał w Giant Forest, koło łąki Log Meadow. Żył spokojnie, w zgodzie z naturą, szanował to co go otaczało i dlatego był zagorzałym przeciwnikiem osadnictwa na tym terenie. Niestety ogromny wysiłek jaki wkładał w ochronę sekwoi nie dawał zamierzonych efektów. W latach 80. XIX wieku na dzisiejszym terenie parku biali osadnicy założyli kolonię Kaweah, która codziennie wzbogacała się na handlu drewnem drzew gigantów. Na szczęście po pewnym czasie zauważono, że drewno mamutowca łatwo się rozszczepia i nie nadaje się do przetworzenia. Niestety do tego czasu zostały ścięte tysiące drzew.


Po szybkiej sesji zdjęciowej jedziemy zaparkować mazdę w "garażu" z sekwoi. Wierzyć się nie chce, że te drzewa są takie duże!
Przejeżdżamy jeszcze kawałek, rozglądamy się to w prawo, to w lewo, nagle zauważamy szyszki sekwoi. Nie da się ich zmieść w jednej dłoni. Nigdy nie widziałam, takich wielkich szyszek. Zbieramy kilka z zamiarem przetransportowania ich do Polski, jak się później okazuje nie jest to najlepszy pomysł. Ale narazie imponujące szyszki jadą z nami.


Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Las Gigantów, w którym rośnie aż pięć z dziesięciu największych drzew na Świecie, z Generałem Shermanem na czele! Generał Sherman, to oczywiście sekwoja! Ale nie taka byle jaka sekwoja. Jest to największe co do objętości drzewo na Świecie! Wymiary Generała są następujące, ma 84 metry wysokości (to jedna trzecia wysokości Pałacu Kultury i Nauki), średnica pnia to aż 11,1 metra, a waga to ponad 1200 ton! Miąższość drewna tego mamutowca to 1487 m3, co odpowiada masie drewna świerków rosnących na powierzchni około 1ha. Te dane robią wrażenie, ale na żywo drzewo jest jeszcze bardziej imponujące.



Do Lasu Gigantów prowadzi utwardzona ścieżka, jest oczywiście dostosowana do każdego Amerykanina i doskonale przygotowana na przyjęcie tysięcy turystów. To zdecydowanie najbardziej gwarne miejsce w całym parku. Ludzi jest sporo, a do zdjęć z Generałem ustawiła się mała kolejka. Jednak wykonanie dobrego zdjęcia wcale nie jest takie proste jak mogłoby się wydawać.  Musimy się nieźle natrudzić, żeby w całości zmieścić potężne drzewo na zdjęciu. Tym bardziej, że nasz mały aparacik nie należy do jakiś super nowoczesnych i wypasionych...


Po krótkim, ale owocnym spotkaniu z Generałem Shermanem postanawiamy odwiedzić jeszcze Generała Granta. Przejazd zajmuje nam kilkanaście minut, gdy wjeżdżamy na parking mam wrażenie, że trafiliśmy do jakiegoś innego Świata. Turystów prawie nie ma, ale miejsce wydaje się być dużo bardziej przyjazne niż wcześniej oglądane przez nas prehistoryczne skały. Korzystamy z okazji i zagłębiamy się w las. Tu tylko niektóre drzewa są otoczone płotkiem, a dookoła rosną sekwoje, do których można spokojnie podejść, które można dotknąć, obejrzeć z bliska. Chyba nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zrobili zdjęć z tymi gigantami. Sesja jak zwykle przebiega sprawnie, a my znów jesteśmy zadowoleni z efektów.



W radosnej atmosferze wracamy do naszej kochanej Mazdy i ruszamy na zasłużony odpoczynek do nadmorskiej miejscowości Monterey. Górski krajobraz dość szybko zmienia się w skąpane w kalifornijskim słońcu sady pomarańczy, znów jest trochę jak we Włoszech. 
W miejscowości Fresno zatrzymujemy się na nasz tradycyjny obiad, nie pytajcie jak udało nam się przetrwać kolejny dzień na McDonaldzie... Stamtąd mamy jeszcze ponad dwie godziny drogi na wybrzeże. Na szczęście jedzie się dobrze, pogoda sprzyja, a trasa wiedzie raczej przez tereny sadownicze, co zdecydowanie zmniejsza ryzyko bliskiego spotkania z jakąś sarną.




Wieczorem dojeżdżamy do Salinas, tam wybieramy się na ostatnie zakupy do Walmartu, nie mogę uwierzyć, w to, że nasza podróż dobiega końca, że cała ta przygoda dobiega końca... Robimy zapasy na dwa dni w Monterey i kolejne dwa w San Francisco.
Gdy dojeżdżamy do celu jest już dość późno. Meldujemy się, rozpakowujemy Mazdę i wszyscy szybko zasypiamy, chyba to górskie powietrze tak na nas wpłynęło.
Jutro czeka nas spokojny dzień plażowania i leniuchowania.