Wstajemy dość wcześnie, za oknem już widać pierwsze promienie słońca. Zapowiada się piękny, gorący dzień. Jak zwykle mamy plan do zrealizowania. Na naszej liście jest Universal Studios, Hollywood Hills, Beverly Hills i Long Beach. Wszystkie najważniejsze punkty na mapie miasta. Przygodę z Miastem Aniołów zaczynamy od jednej z najstarszych i największych wytwórni filmowych. Dojeżdżamy do ogromnego parkingu, który jest strasznie drogi, ale już nie ma odwrotu, zostawiamy Mazdę i ruszamy zwiedzać. Idziemy przez coś co przypomina mi centrum handlowe, w sumie spokojnie można to tak nazwać. Mijamy kilkadziesiąt sklepów, w których sprzedawane są pamiątki. Można na przykład kupić sobie plastikowego Oscara albo koszulkę z ulubiona postacią z film, który powstał w tej wytwórni. Po za tym można dostać dosłownie wszystko. Współczuję rodzicom, którzy przyjdą tu z małymi fanami Minionków, wybór gadżetów z tymi postaciami jest gigantyczny. Oczywiście nie brakuje fast foodów, w końcu jesteśmy w Ameryce! Jedyne co mnie zastanawia to to, że nie ma żadnej kasy biletowej. Moje wątpliwości zostają rozwiane, gdy wychodzimy z dziwnego centrum handlowego.
 

Trafiamy na spory plac, na którym mimo dość wczesnej pory kręci się już bardzo dużo ludzi. Niektórzy właśnie jedzą zdrowe śniadanie, inni ustawiają się w kolejkę do kasy biletowej, a jeszcze inni robią sobie zdjęcia. My dołączamy do tej ostatniej grupy. Powody są dwa, po pierwsze wejście na teren Universal Studios kosztuje aż 100$, a po drugie zwiedzanie zajmuje cały dzień, a my nie mamy aż tyle czasu, zwłaszcza, że chcemy odwiedzić jeszcze kilka miejsc w LA.
Universal Picture, bo taka jest poprawna nazwa tej wytwórni zostało założone ponad 100 lat temu! Było to dokładnie 30 kwietnia 1912r., a ojcem założycielem tego projektu był pionier amerykańskiego przemysłu filmowego Carl Laemmle. Aktualnie studio należy do grupy filmowej Universal Studios Entertiment, która należy do NBC Universal.
Każdego roku wytwórnia wydaje kilka nowych filmów, które są realizowane w ponad 100 budynkach z planami produkcyjnymi. Od początku istnienia do 1 stycznia 2010r., marką Universal opatrzono około 3,5 tysiąca filmów. Wśród nich były takie hity jak: "Szczęki", "Powrót do przyszłości", "Flinstonowie", "Gladiator", "Piękny umysł", "Dziennik Bridget Jones" i oczywiście najbardziej dochodowy film w dziejach wytwórni, czyli "Park Jurajski".
W swojej historii Studio musiało się zmierzyć z dwoma dużymi pożarami. Pierwszy z nich miał miejsce w 1990r., a drugi zdecydowanie większy w czerwcu 2008r., kiedy to zniszczeniom uległy nie tylko dekoracje, ale także 50 tysięcy taśm filmowych. Na szczęście płomienie nie dosięgnęły magazynu z oryginałami starszych filmów. W akcji brało udział aż 500 strażaków, a pożar udało się opanować dopiero po 12h walki.
 


Zadowala nas sam fakt, że trafiliśmy w to miejsce i choć w niewielkim stopniu udało nam się poczuć jego atmosferę. Wracamy do Mazdy, trzeba realizować dalsze plany. Kolejny punkt, to Hollywood! Na początku chcemy zobaczyć znak Hollywood. W nawigacji nie udaje nam się jednak znaleźć tej atrakcji, na szczęście w jednym z artykułów znajdujemy wskazówkę i w GPS wpisujemy następujący adres: 3000 Canyon Lake Drive, Hollywood. Jedziemy dość szeroką drogą, ale po kilku skrętach trafiamy do uroczej dzielnicy. Mam wrażenie, że jestem w jakimś małym włoskim miasteczku, a nie w drugim co do liczby ludności mieście Ameryki. Kręte wąskie dróżki, spadki i wzniesienia doprowadzają nas w końcu w miejsce, gdzie można robić wspaniałe zdjęcia. Z jednej strony Hollywood Sign, a z drugiej panorama Los Angeles! Jest pięknie! Nie tracimy czasu i bierzemy się za sesję zdjęciową :)


Znak Hollywood ma 14 metrów wysokości i aż 110 metrów długości, został zaprojektowany przez Thomasa Fiska Goffa i postawiony w 1923r. Miał on reklamować położone niedaleko osiedle mieszkaniowe HollywoodLand.
W 2010r. pojawił się plan zburzenia znaku i wybudowania super luksusowego osiedla. Na szczęście klika zamożnych gwiazd wykupiło teren na którym stoi znak i tym samym ocaliło tą atrakcję turystyczną i symbol miasta.
W trakcie naszej sesji spotykamy Polaków, z którymi zamieniamy kilka słów. Po czym wracamy do Mazdy. Tam czeka na nas niezbyt przyjemna niespodzianka. Pan policjant właśnie wypisuje nam mandat... No pięknie... Szybko przystępujemy do akcji i pytamy za co ten mandat i czy nie można go jakoś cofnąć, bo my już odjeżdżamy. Okazuje się, że dostaliśmy mandat za to, że zaparkowaliśmy w przeciwnym kierunku ruchu. Nie wiem jak mam to wytłumaczyć... Wszyscy byliśmy w szoku, że ktoś wymyślił takie prawo. Zapewniamy policjanta, że już więcej tak nie zrobimy, a on zapewnia nas, że usunął mandat. Niestety, tylko my mówiliśmy prawdę. Kilka tygodni po powrocie do Polski w skrzynce pocztowej czekał mandat prosto z Los Angeles...
Do końca dnia zostawiamy Mazdę na parkingach strzeżonych, a nie gdzieś przy ulicy, żeby nie mieć więcej kłopotów z prawem ;)
Wąskimi uliczkami zjeżdżamy do dolnego Hollywood i wybieramy się na spacer po Hollywood Walk of Fame i Hollywood Boulevard. Chodniki w tej części miasta wyłożone są gwiazdami, na których zapisane są imiona i nazwiska gwiazd kina i muzyki. Na ulicy jest tłoczno, ludzie robią sobie zdjęcia z gwiazdami swoich idoli. Tłum gęstnieje, zbliżamy się do Dolby Theatre, do 2012r., Kodak Theatre. Jestem trochę zawiedziona. Budynek oczywiście robi na mnie wrażenie, ale tak dobrze wpisuje się w zabudowę, że można  byłoby przejść obok niego i w sumie nie zauważyć, że w tym miejscu co roku odbywa się gala wręczenia prestiżowych Oscarów.
 


Czas nas goni, dlatego dość sprawnie wracamy do Mazdy. Pora na Beverly Hills, które otrzymało prawa miejskie w 1914r. Jest to bardzo drogie miasto, które należy do metropolii Los Angeles. Mazdę zostawiamy na parkingu, który znajduje się praktycznie tuż przy najdroższej ulicy w USA, czyli Rodeo Drive! To wymarzone miejsce dla kogoś kto kocha modę i ma pełen portfel. Znajdują się tu sklepy największych modowych marek na Świecie. Niestety my, zwykli śmiertelnicy możemy obejrzeć sklepy tylko z zewnątrz. Co ciekawe do niektórych sklepów nie zostalibyśmy nawet wpuszczeni, ponieważ jeśli chce się zrobić zakupy trzeba się wcześniej na nie umówić.
Jeśli chodzi o ciekawostki, to właśnie na tej ulicy robi zakupy główna bohaterka "Pretty Woman", którą grała Julia Roberts.











Przechodzimy całą ulicę tam i z powrotem. Robię sporo zdjęć, jestem zachwycona! Zresztą która kobieta by nie była?
Idziemy jeszcze zobaczyć część mieszkalną Beverly Hills. Na większości posesji stoją wille, ale same budynki nie są super zdobne czy też wytworne. Całe bogactwo jest ukryte wewnątrz i jest niedostępne dla zwykłych zjadaczy chleba. Robimy kolejne zdjęcia i ruszamy zwiedzać dalej.




Planujemy zjeść obiad, a wieczór spędzić na Long Beach. Napotykamy jednak na małą przeszkodę, która może nam pokrzyżować plany... Gigantyczne korki! Co z tego, że autostrada ma 5 pasów ruchu w jedną stronę? My i tak jedziemy koło za kołem... Jak tak dalej pójdzie nie zdążymy nawet na zachód słońca nad Oceanem... Na szczęście w pewnym momencie orientujemy się, że jeden z pasów jest dla tych samochodów, gdzie jest więcej niż jedna osoba. Wreszcie zaczynamy jechać szybciej.
W trakcie jedzenia decydujemy się na małą zmianę planów. Zanim pojedziemy na plażę musimy odwiedzić port! Czemu? Odpowiedź jest bardzo prosta - stoi tam liniowiec RMS Queen Mary! Nie ma mowy, żebyśmy zmarnowali taką okazję!
Autostradą 710 wjeżdżamy do Portu Long Beach. Szczerze mówiąc nigdy nie byłam w takim porcie i jestem pod ogromny wrażeniem. Port zajmuje 1214 hektarów, znajduje się w nim 80 nabrzeży i 71 żurawi do przeładunku kontenerów! Od północy kompleks ten graniczy z jeszcze większym - Port of Los Angeles, który rozciąga się na długości około 70 km i ma 3 razy więcej nabrzeży niż jego sąsiad. Zastanawiam się nad tym ile ludzi musi być tu zatrudnionych, żeby wszystkie ładunki docierały w odpowiednie miejsca, a praca przebiegała sprawnie. Jestem tak zafascynowana tym, co widzę przez okna, że nawet nie zauważam, że już jesteśmy na miejscu. Parkujemy i szybkim krokiem ruszamy do kas biletowych. Jest już dość późno, więc nie zwlekamy tylko kupujemy bilety i ruszamy na podbój statku!  



Jestem w siódmym niebie! Biegam po kolejnych pokładach jakby odebrało mi rozum! Czuję się tak jakbym właśnie wypływała w dziewiczy rejs, wiem tylko, że nie skończy się on tak jak to było w przypadku Titanica...
Na statku nie ma już zbyt wielu turystów. Oprócz nas po pokładzie kręci się tylko kilka osób, mamy idealne warunki do zwiedzania i robienia zdjęć, staramy się je wykorzystać w stu procentach.



W każdym miejscu czuje się, że statek ma duszę. Nie ma w tym nic dziwnego, bo służył od 1934r. aż do 1967r., a jego historia jest na prawdę ciekawa.
Budowa RMS Queen Mary została rozpoczęta w 1930r., jednak rok później musiała zostać przerwana ze względu na kryzys, który pojawił się w Europie. Budowę zakończono w 1934r., a statek został wodowany 26 września tego samego roku. Ochrzciła go jego patronka - Królowa Wielkiej Brytanii Victoria Mary, żona Króla Jerzego V.
W swój dziewiczy rejs transatlantyk wypłynął z Southamton dopiero dwa lata później, a dokładniej 27 maja 1936r., do Nowego Jorku zawinął 1 czerwca. Statek miał wtedy spróbować zdobyć Błękitną Wstęgę Atlantyku, jednak ze względu na złe warunki pogodowe, próba ta się nie powiodła. Tytuł ten Queen Mary zdobywała czterokrotnie. Dwa razy w sierpniu 1936r. - kolejno 30,14 i 30,63 węzła, i dwa razy w sierpniu 1938r. - 30,99 i 31,69 węzła.



W czasie II Wojny Światowej statek był wykorzystywany do transportu wojsk, a dzięki dużym prędkościom, jakie osiągał mógł pływać bez eskorty okrętów wojennych. Podczas jednego z rejsów na pokładach Królowej było ponad 16 tysięcy ludzi, co wciąż pozostaje rekordem świata.
W czasie całej wojny statek przetransportował ponad 800 tysięcy ludzi, na przeróżne fronty.  
Po wojnie, w 1946r. Queen Mary odbyła trzynaście specyficznych rejsów. Były to tak zwane babskie lub damskie rejsy. Na pokład wsiadały wtedy tysiące europejskich dziewczyn - żon i narzeczonych amerykańskich żołnierzy, którzy walczyli w Europie. Niektóre z nich podróżowały z dziećmi, a klika z nich zostało matkami w trakcie podróży.
W swojej historii RMS Queen Mary ma też wypadki. W październiku 1942r. statek dosłownie rozjechał mały krążownik, który go eskortował.
Wielokrotnie w osłonie liniowca pływały także polskie okręty, między innymi dwa niszczyciele Piorun i Błyskawica.



Statek służył do 1967r. W ciągu 31 lat służby przepłynął ponad 4 miliony mil morskich i przewiózł ponad 2 miliony pasażerów. Przez ten czas Królową dowodziło aż 36 kapitanów, jednak jeden z nich ani razu nie wyprowadził statku w morze, ponieważ dowodził nim podczas powojennej odbudowy.
Queen Mary została sprzedana za 3,5 miliona dolarów, właśnie do Long Beach. W swój ostatni, najdłuższy w czasach pokoju rejs, z Southampton do Long Beach, statek wyruszył pod dowództwem komodora Sir Johna T. Jonesa, zabierając ze sobą 1200 najwierniejszych sympatyków i m.in. przewożąc największą w swoich czasach liczbę pasażerów wokół słynnego Przylądka Horn.
Aktualnie ten sławny transatlantyk i ostatni wielokominowiec na Atlantyku służy jako muzeum i hotel. Na jego pokładzie znajduje się również kaplica, w której można zawierać śluby, a także sala konferencyjna. Wszystkie elementy są utrzymane w dawnym, przedwojennym stylu, dzięki czemu w bardzo dobry sposób jest zachowany klimat statku.





Schodząc z pokładu dowiadujemy się, że mamy jeszcze chwilę i jeśli chcemy możemy udać się do maszynowni. Pomieszczenie jest na prawdę wielkie! Każdy z nas zadaje sobie to samo pytanie: jak oni to zbudowali? Krążymy po maszynowni kilkanaście minut i po prostu nie możemy wyjść z zachwytu. Próbujemy sobie wyobrazić jak mogła wyglądać tu praca, jak głośno musiało być kiedy wszystkie mechanizmy były wprawione w ruch. Ciężko to opisać, to trzeba przeżyć... 



Nie żałujemy ani jednej minuty, którą spędziliśmy na statku i ani jednego dolara, który wydaliśmy na bilet. Jedyne czego żałujemy to to, że mieliśmy tak mało czasu na zwiedzanie.
Kiedy byliśmy w maszynowni zaszło słońce, dlatego stwierdzamy, że nie ma już sensu jechać na plaże. Opuszczamy port, a razem z nami opuszczają go tysiące tirów, znów jestem pod wrażeniem logistyki jaka jest w tym miejscu.
Żegnamy wspaniałe Miasto Aniołów i autostradą numer 5 jedziemy na północ. Nocleg mamy zamówiony w niewielkiej miejscowości Ducor, od której dzielą nas jakieś 3h drogi.
Bezpiecznie docieramy na miejsce, rozpakowujemy Mazdę i szykujemy się do snu. To był dobry dzień.



Koniec leniuchowania! Czas ruszać dalej. Co nas dzisiaj czeka? Można powiedzieć, że małe piekło! Wybieramy się do jednego z najgorętszych miejsc na Ziemi, które jest jednocześnie jedną z największych depresji! Nie ma wątpliwości, że będzie ciekawie.
Przed opuszczeniem Las Vegas napełniamy bak Mazdy. Nie chcemy zostać bez paliwa na środku pustyni.
Od granicy parku dzieli nas mniej więcej 80 mil, czyli około 1,5h jazdy. Autostradą numer 15 kierujemy się na południe, lecz nie dojeżdżamy do południowej granicy miasta, skręcamy wcześniej w drogę numer 160. Obrzeża Vegas nie wyglądają tak spektakularnie, jak jego główna arteria. Podwórka są dość ubogie, a w dodatku strasznie zagracone. Z moich obserwacji wynika, że Amerykanie raczej nie przejmują się tym, jak wygląda najbliższa okolica ich domu, zwłaszcza Ci mieszkający na prowincji.
Po mniej więcej godzinie jazdy docieramy do niewielkiego miasteczka Pahrump. Jest dość ciekawe, w centrum znajduje się kilka kasyn. Wyglądają jak z westernu :) Jednak nie decydujemy się na postój, odbijamy na zachód i po kilku minutach opuszczamy Nevadę, a witamy ostatni Stan w jakim będziemy podczas tej podróży, niezwykłą Kalifornię!



Temperatura waha się w okolicach 40*C, na szczęście w Mazdzie jest znośnie. Po przejechaniu kolejnych 20 mil docieramy do małej miejscowości Shoshone. Ilość domów można policzyć na palcach, ale jest za to kilka interesujących obiektów. Po pierwsze lotnisko, po drugie poczta (zastanawiałam się czy nie wysłać stąd pocztówek, ale potem stwierdziłam, że nie jest to chyba najlepsze miejsce na wykonywanie takich operacji), po trzecie szkoła - Akademia Doliny Śmierci, i oczywiście stacja benzynowa (na której ceny są dość wysokie, co raczej nie powinno nikogo dziwić, miejscowi chcą po prostu zarobić na tych, którzy zapomnieli zatankować swoje samochody), bar i kościół.
Po krótki postoju i pierwszym starciu z upałem ruszamy do samego serca Parku Narodowego Doliny Śmierci. Od 1933r. Dolina była uznawana za pomnik narodowy USA, a dopiero od 1994r., stała się Parkiem Narodowym. Death Valley rozciąga się na długość 225km, a jej szerokość sięga od 8 do 25km. Zajmuje obszar 7800km^2.
Jedziemy praktycznie idealnie prostą drogą, przez długi czas nie mijają nas żadne samochody. Mam wrażenie, że jesteśmy na jakiejś odległej planecie i jedziemy stanąć oko w oko z przeznaczeniem.
Krajobraz, który nas otacza wygląda jak połączenie księżyca z pustynią.



Nie możemy się powstrzymać i decydujemy się na pierwszą, ekspresową sesję zdjęciową. Janek zatrzymuje Mazdę na poboczu, ale nie wyłącza silnika, nie chcemy mieć totalnego piekarnika w środku.
Jest bardzo gorąco, termometr wskazuje 45-46*C, ziemia parzy w stopy nawet przez buty, a wiatr jest tak ciepły, że wcale nie przynosi ulgi. Nie da się ukryć, że jest to pewnego rodzaju piekło na Ziemi.
Nie wyobrażam sobie wytrzymać w tym miejscu, gdy temperatura osiągnęła aż 56,7*C! Taką wartość odnotowano tu 10 lipca 1913r., jest to rekord temperatury powietrza. W 2005 i 2009r., czyli całkiem nie dawno, zanotowano tu 54*C! Po kilku minutach wszyscy marzymy o powrocie do Mazdy...
 


Dolina Śmierci, to obszar depresyjny, który znajduje się na pustyni Mojave. Najniżej położony punkt to dno jeziora Badwater, właśnie tam planujemy kolejny postój 86 m p.p.m!
Jak przystało na Amerykańskie standardy, na miejscu jest duży parking. Zostawiamy Mazdę (tym razem ryzykujemy i wyłączamy silnik) i ruszamy na krótki spacer słonym dnem jeziora.
Na tablicy informacyjnej czytamy krótką notatkę o tym, że na klifie za naszymi plecami jest zaznaczony poziom morza (mniej więcej są to 2/3 wysokości klifu), po kilku chwilach udaje nam się go wypatrzeć. Jesteśmy na prawdę głęboko "pod wodą" ;)
Z tablicy dowiadujemy się też co nieco o największych depresjach na Świecie. Upał szybko daje nam się we znaki i po kilkunastu minutach wracamy do nagrzanego samochodu.



Death Valley potrafi zaskakiwać, nie zawsze są tu aż tak wysokie temperatury. Zdarza się, że termometry wskazują minus 10*C. Opady deszczu są tu znikome, w kwietniu średnia opadów to 3mm, a w czerwcu 1mm, jednak i od tej statystki są odstępstwa. W 2004r. Dolinę nawiedziła gwałtowna ulewa, która spowodowała śmierć dwóch osób! Park Narodowy został zamknięty aż na dziewięć dni, a niektóre drogi były niedostępne jeszcze przez kilka miesięcy!
Mimo tak ciężki warunków klimatycznych na pustyni pojawia się życie. Kwitnąca Dolina Śmierci, to nie lada atrakcja! Tym bardziej, że Dolina kwitnie tylko w specyficznych warunkach, to znaczy przy odpowiedniej temperaturze, po odpowiednich opadach i przy braku ciepłego wiatru. Pustynia zamienia się w złoty, purpurowy, różowy lub biały dywan. Widok podobno jest niesamowity!
Park Narodowy słynie z jeszcze jednej rzeczy, chodzi oczywiście o najtrudniejszy na Świecie ultramaraton - Badwater Ultramarathon, który odbywa się co roku w lipcu, właśnie w tym miejscu. Trasa liczy aż 217km! Najlepsi pokonują ją w około 23h, są też tacy, którzy mierzą się z tą piekielną trasą prawie 47h. Satysfakcja z ukończenia takiego wyzwania musi być gigantyczna. Ogromny szacunek dla tych, którym się to udało.



Kierujemy się na północ, tylko na chwilę zbaczamy z głównej drogi, żeby dojechać do jednego z punktów widokowych. Droga jest szutrowa, ale Mazda dzielnie się spisuje. Zdecydowanie opłacało się tam  pojechać! Widok zapiera dech w piersiach! Teraz spokojnie możemy opuścić Park. Wracamy na asfaltówkę i jedziemy prosto do Visitor Center. Chyba nigdy tak się nie cieszyłam z tego, że mogłam obmyć twarz i ręce zimną wodą. Co za wspaniałe uczucie!



W Furnace Creek nie spędzamy zbyt dużo czasu, czeka nas przecież jeszcze około 250 mil drogi do Los Angeles, gdzie mamy zamówiony nocleg. Ruszamy w trasę! Moja głową pęka z bólu, muszę szybko zasnąć, to jedyna szansa na przezwyciężenie wroga i wytrwanie w samochodzie kolejnych 4h. Na szczęście udaje mi się zasnąć i budzę się jak nowo narodzona!
Na obiad po raz kolejny zatrzymujemy się w McDonaldsie. Posiłek poprawia nam humory, z uśmiechami od ucha do ucha i pełnymi brzuchami jedziemy dalej na południe. Do miasta jak zwykle docieramy wieczorem, meldujemy się w hostelu i udajemy na zasłużony odpoczynek. Jutro znów czeka nas dzień pełen wrażeń :)



Dzisiaj nie dzwoni żaden budzik. Czas trochę odsapnąć. Mamy za sobą siedem dni w trasie. Przejechaliśmy ponad 3 tysiące mil (prawie 5 tysięcy kilometrów) w jedenastu Stanach. Plan na dziś jest wyjątkowo prosty! Laba! Janek będzie dochodził do siebie, bo choroba ciągle go męczy. Ja i Gosia już szykujemy się na błogie lenistwo nad basenem. Po południu uzupełnimy nasze zapasy, a wieczorem wyruszymy na wycieczkę po mieście.


Zgodnie z planem cały dzień spędzamy pod palmami. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, termometry wskazują ponad 40 stopni Celsjusza, a do basenu mamy dwa kroki. Czego chcieć więcej?



Hotel, który wybraliśmy nie mieści się bezpośrednio przy słynnym The Strip, musimy przejść około 200m, żeby dotrzeć na początek Las Vegas Boulevard i rozpocząć naszą przygodę z miastem kiczu. Tak, dobrze widzicie, moim zdaniem Las Vegas, to właśnie miasto kiczu, przynajmniej jego najbardziej znana część, reszta jest zupełnie normalna.
Las Vegas Strip, to odcinek Las Vegas Boulevard, który ma długość prawie siedmiu kilometrów! Mieści się przy nim aż dziewiętnaście, z dwudziestu-pięciu największych (co do liczby pokoi) hoteli. W sumie jest to niewyobrażalna liczba 67 TYSIĘCY pokoi!


Idziemy dość wolnym krokiem i jak tysiące innych turystów, mijamy gigantyczne hotele i kasyna, każde w innym stylu. Co kilka metrów przenosimy się w inne miejsce na Świecie. Naszą podróż zaczynamy od wielkiego bajkowego zamku, po przekroczeniu ulicy jesteśmy już w Nowym Jorku, kilka kroków dalej czeka na nas Wenecja, Paryż, a nawet Egipt.



Ulica tętni życiem. Z każdego budynku atakują nas tysiące kolorowych neonów, można dostać oczopląsu. Jest głośno, zewsząd słychać muzykę. Dodatkowo cały czas jesteśmy atakowani przez ulotkarzy, którzy wciskają do ręki, za równo kobietom jak i mężczyznom całe pliki pornograficznych reklam. Miasto grzechu...
Moim zdaniem wszystkiego jest za dużo, miasto zupełnie mnie nie przekonuje, a gdy dostrzegam wielką plastikową róże na środku ulicy, mam ochotę się popłakać. Są setki ludzi, których to miasto wciąga i porywa, ja byłam tam raz i nie planuję wracać.
 


Zdjęcia robimy nie z zachwytu nad wspaniałą architekturą, ale dlatego, żeby uwiecznić ten wszechobecny nieład. Dłużej nie damy rady, Janek kiepsko się czuje, a mnie bolą oczy od patrzenia na to wszystko, czas wracać do hotelu...   


Żeby dostać się do windy musimy przejść przez kasyno. Właśnie, to jest główny cel podróżujących do Las Vegas. Mijamy stoły do ruletki, blackjacka, pomieszczenia do zakładów sportowych oraz rzędy najróżniejszych automatów do gry. Żeby wygrać trzeba być niesamowitym farciarzem albo doskonale znać zasady działania automatów, które w dzisiejszych czasach są tak konstruowane, żeby właścicielom kasyn przynosić ogromne zyski, a grającym straty i ból głowy.


Właściciel kasyn stosują ciekawe sztuczki, które pozwalają im na zwiększenie zysków. W pomieszczeniach, w których zlokalizowane są stoły i automaty, powietrze zaopatrywane jest w dodatkowy tlen! Ponadto miłe, skąpo odziane kelnerki cały czas zachęcają do kosztowania zimnych napoi kofeinowych.
Ciekawe ile osób zdaje sobie sprawę z tych mały oszustw?


Skoro jesteśmy w Las Vegas nie można zapomnieć o ślubach! Jest to podobno jedno z najczęściej wybieranych miejsc na Świecie, do powiedzenia sobie "tak". W większości hoteli można znaleźć kaplicę, w której bez żadnego problemu można wziąć ślub. Co ciekawe, zawarty na podstawie paszportu związek jest ważny we wszystkich krajach!


Docieramy do pokoju. Kończymy dopracowywać dalszy plan podróży, częściowo się pakujemy, to już rutynowe działania. Miasto dopiero się rozkręca, ale my idziemy spać. Jutro kolejny dzień podróży, trzeba zebrać siły. Liczę na to, że Ameryka znów mile mnie zaskoczy.
A Las Vegas, no cóż, jest po prostu jedyne w swoim rodzaju, można się pokusić i zobaczyć ten ewenement...