Kolejny poranek w USA i kolejne atrakcje! Gdy rano otwieram oczy pierwsze co słyszę, to radosne rżenie koni. Muszą być gdzieś blisko, bo słychać je naprawdę wyraźnie. Wyskakuję z łóżka i wyglądam przez okno, znów nie mogę uwierzyć własnym oczom!

 

Brzegiem drogi na łaciatym koniu jedzie dziewczynka ubrana w kowbojki, jeansy, kraciastą koszulę i kapelusz! Koło konia biegnie sobie mały piesek. Mam wrażenie, że przeniosłam się do jakiegoś filmu! Ameryka chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać! Niestety zanim udaje mi się włożyć baterie do aparatu, dziewczynki już nie ma. No cóż, nie zawsze udaje się udokumentować na zdjęciach wszystkie wspomnienia. Decyduje się jednak na uwiecznienie okolicy naszego domku. Przed domkiem rozciąga się ogromna preria, a w oddali widać pasmo górskie. Z kolei za domkiem widok nie jest już tak przyjazny dla oka. Jest tam po prostu bałagan, trochę złomu, jakieś stare samochody, ale w sumie dobrze się to wszystko wpisuje w tą miejscowość i nadaje okolicy jeszcze bardziej filmowego charakteru. W oddali również widać pasmo górskie. Koni nigdzie nie widzę, ale udaje mi się wypatrzeć ich zagrodę, widocznie muszą się gdzieś ukrywać przed słońcem.
Miejscowość wydaje mi się bardzo ciekawa, chyba głównie dlatego, że takiej Ameryki jeszcze nie miałam okazji poznać.



Pakujemy Mazdę, ale przed odjazdem zauważam, że w przednim kole znów brakuje powietrza... Na szczęście nasz przemiły gospodarz ma kompresor i bez żadnego problemu dopompowuje nam koło. Możemy ruszać dalej. Plan na dziś nie jest aż tak ambitny. Chcemy zobaczyć Bryce Canyon, a następnie udać się w stronę Grand Canyonu, który mamy zamiar odwiedzić następnego dnia.
Pogoda jest przepiękna, świeci słońce i jest na prawdę ciepło, idealnie na zwiedzanie! Od Parku Narodowego Bryce Canyon dzieli nas mniej więcej godzina drogi. Docieramy tam bez przeszkód.



Na miejscu jest już bardzo dużo turystów. Mamy niewielki problem z zaparkowaniem Mazdy, mimo tego, że parkingów jest chyba pięć, a może i więcej, wszystkie oczywiście w amerykańskim standardzie, czyli po prostu duuuże :)Parkujemy i kierujemy się na krawędź kanionu. Po drodze mijamy "stajnię", stoją tam przygotowane konie i muły. Wycieczka na koniach po tej urokliwej krainie brzmi bardzo kusząco, ale ani Gosia, a tym bardziej Janek nie zrobiliby tego... Trochę szkoda, ale cóż, w końcu nie można mieć wszystkiego.



Docieramy na brzeg kanionu, który właściwie nie jest kanionem, bo nie płynie przez niego żadna rzeka, ale to tylko taki mały nieistotny szczegół. Najważniejsze jest to, że widok, który ukazuje się naszym oczom jest po prostu nieziemski! Kocham Yellowstone, byłam pod ogromny wrażeniem jego różnorodności, jednak Bryce Canyon podoba mi się jeszcze bardziej. Jest wspaniały!
Co mnie najbardziej zachwyca? Chyba to, że każdy krok pokazuje nam inne oblicze Parku Narodowego. Zdjęć można robić tysiące, a najlepsze jest to, że nigdy nie zrobi się dwóch takich samych. Wystarczy, że Słońce choć trochę zajdzie za chmury, a już zmieniają się kolory. Bryce Canyon jest jak kameleon, zmienia się w każdej minucie.



Początkowo chcieliśmy zobaczyć kanion tylko z góry, na szczęście decydujemy się na wycieczkę do jego serca. Decyzja jest dość spontaniczna i prawdę mówiąc mało rozsądna, wyruszamy na szlak z jedną, małą butelką wody...
 
 

Bryce Canyon National Park został utworzony 15 września 1928r.
Ten niesamowity krajobraz był kształtowany przez setki lat, głównie przez działanie erozji termicznej i chemicznej. Park jest usytuowany w specyficznym klimacie, ponieważ przez ponad 200 dni w roku, w tym miejscu w ciągu doby występują zarówno temperatury dodatnie jak i ujemne. Co sprawia doskonałe warunki do erozji termicznej, woda która za dnia dostaje się w szczeliny zamarza w nocy i zwiększa swoją objętość, co prowadzi do wytworzenia się naprężeń, a w wyniku ich działania następuję powolny rozpad skał. Dodatkowo na tym obszarze występują kwaśne deszcze, które powoli rozpuszczają skały wapienne, swoją pracę wykonuje również wiatr.


 

W wyniku działania wody i wiatru powstają przeróżne formacje skalne, są to przed wszystkim iglice, zwane hoodoo, a także okna i łuki skalne. Na terenie parku znajduje się także wiele tak zwanych slot canyons, najbardziej znany to oczywiście Wall Street.Fauna i flora parku nie jest tak bogata jak w przypadku Yellowstone, ale jest dość ciekawa. Na terenie parku można spotkać między innymi orła, kojota, pumę, świstaka, susła czy sowę. Flora parku, to głównie drzewa iglaste, sosna giętka i długowieczna, świerk kłujący i Engelmanna, jodła kalifornijska, jedlica. Można również spotkać drzewa liściaste, na przykład wierzbę.
Wędrujemy po szlaku Navajo Loop Trail, który zaczyna się w Sunset Point i prowadzi z Two Bridges Side na Wall Street Side, do Sunrise Point. Ścieżka jest dobrze przygotowana, miejscami prowadzi przez długie proste odcinki, miejscami wije się między skałami. W niektórych momentach nie ma żadnej roślinności, w innych pojawia się dość gęsty (jak na panujące warunki) las.
Poziom trudności szlaku jest bardzo mały, każdy powinien mu podołać, mimo to nie mija nas jakoś bardzo dużo osób.

 

W pewnym momencie Janek odłącza się od nas i znika za skałami, idziemy sobie spokojnie z Gosią i się rozglądamy, gdzie on się podział, a on w tym momencie wyskakuje z jednej ze szczelin między skałami. Panu, który nas wtedy mijał tak się to spodobało, że od razu powiedział, żebyśmy wszyscy ukryli się w szczelinie i zrobił nam zdjęcie :)
Szło nam się na prawdę dobrze, zrobiliśmy jeden dłuższy postój i podzieliśmy się naszą znikomą ilością wody. Było naprawdę ciepło, a przed nami został jeszcze kawałek trasy do pokonania, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego jaki to będzie kawałek...


Pokonujemy jeszcze kilka zakrętów i trafiamy na Wall Street! Jesteśmy w dość wąskim przesmyku, a z prawej i z lewej strony mamy wysokie na kilkaset metrów skalne ściany. Kolejny raz zapiera nam dech w piersiach!
Podejście jest męczące, ale nie żałujemy ani jednej sekundy, którą poświęciliśmy na tą wycieczkę. Warto było wybrać się na taki spacer! Jeśli kiedyś traficie do Bryce Canyonu koniecznie zajrzyjcie do jego wnętrza! :)
 


Kiedy wreszcie docieramy na szczyt kanionu pierwsze kroki kierujemy do kranika z wodą, wszyscy jesteśmy bardzo spragnieni, wychodzenie na szlak bez wody był na prawdę głupim pomysłem i mogło się źle skończyć...
Wracamy do Mazdy, na parkingu napełniamy wszystkie nasze butelki wodą, a następnie przejeżdżamy do jeszcze jednego punktu widokowego. I znów odbiera nam mowę. Kolejna sesja zdjęciowa jest nieunikniona.
 


Ten dzień zdecydowanie możemy zaliczyć do udanych. Z uśmiechami na twarzach ruszamy w kierunku Grand Canyonu. Po około 1,5h jazdy opuszczamy wspaniały stan Utah i wjeżdżamy do Arizony!
Utah zaskakiwał mnie na każdym kroku, jak będzie w przypadku Arizony? Jeszcze nie wiem, ale na pewno szybko się przekonam.



Po kolejnej 1,5h trafiamy na most Navajo, został on wybudowany w 1927r. Ma 254m długości i wznosi się 142 m nad rzeką Colorado.
Trzeba przyznać, że jak na tamte czasy i takie położenia konstrukcja robi spore wrażenie.
Postój jest bardzo, bardzo krótki. Chcemy dotrzeć na zachód słońca nad Wielkim Kanionem. Plan niestety weryfikuje życie, przypominamy sobie, że czeka nas wizyta w Walmarcie, bo nasze zapasy się kończą. Po za tym musimy dotrzeć do hotelu o jakiejś sensownej godzinie, bo musimy zarezerwować miejsca do spania na dalszą część drogi i doszlifować trasę.



Kierujemy się na południe. Nocleg mamy zamówiony w starym hotelu na Route 66. Gdy docieramy do małej wioski, nigdzie nie możemy znaleźć naszego hotelu, zresztą prawie jak co wieczór. W końcu decydujemy się zapytać. Miły człowiek, któremu zadajemy to pytanie wpada w przerażenie, gdy podajemy nazwę hotelu, mówi, że nie będziemy chcieli tam zostać nawet na chwilę. Mimo jego przestraszonego tonu, decydujemy się pojechać i sprawdzić czy to miejsce faktycznie jest takie tragiczne.
Trafiamy do naprawdę starego hotelu, za ladą wita nas staruszka, która na pewno pamięta czasy świetności drogi numer 66. Mimo tego, że wszystko tu się zatrzymało kilkanaście lat temu, miejsce ma swój klimat, dlatego decydujemy się zostać.
Załatwiamy wszystko co zaplanowaliśmy, bookujemy kolejne hotele i idziemy spać. Jak zasypiam z myślą, co może mi przynieść nowy dzień...



 
Plan na dzień piąty jest bardzo ambitny. Chcemy zobaczyć Słoną Pustynie, Salt Lake City i Park Narodowy Łuków. Po wykonaniu obliczeń stwierdzamy, że wszystko uda nam się zobaczyć.
Dzień zaczynam od napełnienia baku naszej Mazdy, trafiamy na dużą stację benzynową, na której stoi kilka wielkich trucków, kilka osób podjeżdża swoimi dość dużymi furgonetkami. Ale to nie samochody robią na mnie największe wrażenie. Jadąc przez dziewięć stanów widzieliśmy ich już na tyle dużo, że zdążyliśmy się przyzwyczaić. Najfajniejsze jest to, że z głośników słychać głośną truckerską muzykę, która idealnie wpisuje się w klimat miejscowości!



Wsiadamy do Mazdy i ruszamy na podbój Utah!
Punkt pierwszy to Salt Lake City, Great Salt Lake i Salt Desert. Przez miasto tylko przejeżdżamy, nie ma w nim w sumie nic co by jakoś specjalnie przyciągało naszą uwagę. Może dlatego, że jest dość młode i zostało wybudowane przez Mormonów. Szczerze mówiąc, ta nazwa wydaje mi się dość straszna. Mormoni to członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Nazwa „mormoni” nie jest jednak ich oficjalną nazwą lecz jedynie potoczną, która pochodzi od Mormona, proroka-kronikarza, który według wyznawców streścił obszerne zapisy ludów zamieszkujących w dawnych czasach kontynenty amerykańskie. Księga Mormona została według mormonów drogą objawienia przetłumaczona przez uważanego przez nich za proroka Josepha Smitha Jr. Miał on doznać objawienia, w którym poinstruowano go o odrzuceniu przez Boga wszystkich ówczesnych Kościołów. Księga Mormona ukazała się drukiem w 1830r.



Odbijamy na autostradę numer 80 i jedziemy wzdłuż jeziora. Na postój decydujemy się, gdy zauważamy niewielkie muzeum, w którym można zapoznać się z historią jeziora i oczywiście kupić pamiątki.
Wielkie Jezioro Słone jest zbiornikiem bezodpływowym, którego długość to aż 120km, szerokość 45km, a głębokość to zaledwie 10,5m. Średnia powierzchnia jeziora to 4400km2. Jest to drugi po Morzu Martwym najbardziej zasolony zbiornik wodny Świata! Jego zasolenie jest od 3 do 5 razy większe niż zasolenie wód w oceanie! Ze względu na dość niekorzystne warunki do życia w zbiorniku nie występują żadne ryby. Największym stworzeniem jest artemia, śmieszny, ciepłolubny skorupiak, który żyje tylko w wodach słonych.
Wielkie Jezioro Słone jest popularnym miejscem postoju dla ptaków wędrownych.

 


Po opuszczeniu budynku kierujemy się na plażę, zapach nie jest przyjemny, nie wiem z czego to wynika, może to właśnie kwestia tak wysokiego zasolenia? Robimy obowiązkową sesję zdjęciową i ruszamy zobaczyć Słoną Pustynię!
Do serca pustyni nie udaje nam się dotrzeć, ale już jej obrzeża robią spore wrażenie. Wygląd to trochę tak jakby z dwóch stron autostrady leżał śnieg! Śmieszny widok, tym bardziej, że na termometrze temperatura dochodzi do 30 stopni!
 


Wielka Słona Pustynia jest naprawdę wielka! Ma 240km długości, około 80 km szerokości, a jej powierzchnia to 10360km2. Leży nie tylko na terenie stanu Utah, ale także częściowo znajduje się na terenie Nevady. Co ciekawe, jest praktycznie idealnie płaska, nie ma na niej prawie żadnych wzniesień!
Przez bardzo długi czas pustynia ta była traktowana jako przeszkoda na drodze do Kalifornii, większość twierdziła, że jest ona nie do pokonania i obchodziła ją od północy lub od południa.
Jako pierwszy przeszedł ją ze wschodu na zachód w 1845 r. amerykański podróżnik i geodeta, a później znany wojskowy i polityk John Fremont. A już rok później pokonał ją Lansford Hastings, który prowadził karawanę 60 do 75 wozów z osadnikami, udającymi się do Kalifornii. Trasa ta nosi dziś nazwę Skrót Hastingsa.

 
Czas nas goni, więc kolejny raz robimy ekspresową sesję zdjęciową i ruszamy w dalszą podróż! Trzeba zrealizować kolejny punkt naszej wyprawy. Jest to wioska olimpijska! Nie mogę się doczekać!
Marzę o tym, żeby kiedyś obejrzeć Igrzyska Olimpijskie z trybun, a nie z mojej kanapy, myślę, że kiedyś uda mi się je spełnić. Dzisiaj spełniam inne, zwiedzam wioskę Olimpijską.
 

Od Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Salt Lake City minęło 12 lat. Szmat czasu, ale pamiętam te wydarzenia. Panowała wtedy Małyszomania, a nasz rodak odnosił największe sukcesy! Adam Małysz wrócił z IO z dwoma medalami. Srebrny udało mu się wywalczyć na dużej skoczni K-120, a brązowy na normalnej K-90. Obydwa konkursy wygrał fenomenalny Simon Amman (Harry Potter), który miał wtedy zaledwie 21 lat! To niesamowite wrażenie móc znaleźć się w takim miejscu!


W zimie pewnie sporo się tu dzieje, ale dzisiaj panuje tu spokój. Na torze saneczkarskim, który jest obok skoczni odbywa się trening. W końcu sezon zimowy zbliża się wielkimi krokami. Naszą uwagę przykuwa jednak trening narciarzy dowolnych, którzy trenują skoki akrobatyczne nad basenem. Wyglądało to naprawdę dość dziwnie, zawodnicy nabierają prędkości na kilkumetrowym rozbiegu, wybijają się z progu, wykonują akrobację i z całym ekwipunkiem wpadają do wody. Stoimy dobre kilka minut i przyglądamy się ich poczynaniom. Następnie kierujemy się obejrzeć skocznie. U jej podnóża kręci się kilka osób, to chyba ktoś z obsługi obiektu. Po kilku minutach znikają w jakimś pomieszczeniu. Zostajemy sam na sam z tym majestatycznym obiektem i wracamy pamięcią do historii, która była tu pisana...
Jesteśmy dumni, że udało nam się tu dotrzeć.

 

 

Żegnamy jesienne Park City. Wsiadamy do Mazdy, w której spędzimy kolejne cztery godziny i ruszamy na południe. Od Parku Narodowego Łuków dzieli nas około 240 mil.
  
Początkowy fragment drogi jest ciekawy, krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jestem pod ogromny wrażeniem różnorodności jaką spotykam w Utah. Bardzo dużo się tu dzieje. Raz mijamy wzgórza, na których rośnie gęsty las, czasem są tylko lekko przystrojone przez niewielkie krzewy, a czasem są to najróżniejsze formy skalne.
 


Po przejechaniu mniej więcej połowy drogi robi się dużo nudniej. Jedziemy po drodze, która praktycznie nie ma żadnych zakrętów, a krajobraz jest strasznie monotonny.
Najgorszy jest jednak fakt, że zegar nieustannie tyka i robi się coraz później. Mamy coraz większe obawy, że nie uda nam się zobaczyć Parku Narodowego Łuków.


 

Gdy wreszcie udaje nam się dotrzeć do autostrady numer 70 powoli zaczyna zachodzić słońce. Widok na autostradę przypomina mi film "Auta", żeby było jeszcze ciekawiej w głośnikach Mazdy zaczyna brzmieć piosenka, właśnie z tego filmu, która idealnie pasuje do naszej podróży - Life is a highway zespołu Rascal Flatts.
 


Do Parku dojeżdżamy, gdy robi się już ciemno. Nie uda nam się zbyt wiele zobaczyć, ale nie poddajemy się i jedziemy do punktu widokowego - Lower View Point, z którego można zobaczyć najsłynniejszy łuk Delicate Arch. Gdy docieramy wreszcie do celu jest już praktycznie ciemno, ale w udaje nam się dostrzec łuk. Jesteśmy trochę niepocieszeni, bo liczyliśmy jednak na to, że odbędziemy krótki spacer pod sam łuk. Jednak jest już zdecydowanie za ciemno, żeby ruszać na szlak. Żałujemy też, że nasz aparat nie da rady zrobić dobrych zdjęć przy takim świetle, a może właściwie braku światła?
Przez chwilę kręcimy się jeszcze po parkingu, na którym stoi kilka camperów, wygodni Amerykanie przenocują sobie na parkingu, a rano zobaczą łuk. My niestety musimy się zbierać, od miejsca, w którym mamy nocować dzieli nas jeszcze ponad 200 mil.
Na dworze zrobiło się już na tyle ciemno, że wyraźnie widać gwiazdy. Jest to najpiękniejsze niebo jakie w życiu widziałam. Uwielbiam patrzeć w niebo, w Polsce bardzo często potrafię stać na podwórku i patrzeć kilka minut w gwiazdy zanim wejdę do domu. To niebo wprowadza mnie w totalny zachwyt, siedzę w Mazdzie z twarzą przyklejoną do szyby i podziwiam. Gwiazd jest kilkakrotnie więcej niż na naszym polskim niebie. Zwykle możemy zobaczyć około 2,5 tysiąca gwiazd, tu widać ich grubo ponad 6 tysięcy. Kolejny raz jestem w bajce.
Z mojego nieba na ziemię sprowadza mnie fakt, że musimy się skontaktować z człowiekiem u którego mamy nocleg. Chcemy go poinformować, że przyjedziemy dość późno w nocy. Mamy małego pecha, bo przez kilkanaście kilometrów żadne z nas nie ma zasięgu. Na szczęście po kilku próbach udaje nam się dodzwonić i mamy pewność, że uda nam się dostać do pokoju, bez robienia zamieszania w środku nocy. 


Po ponad trzech godzinach jazdy docieram do naszej wioski, wydaje się, że teraz już wszystko pójdzie jak po maśle. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że jesteśmy w bardzo małej wiosce, w której wszystkie domki wyglądają podobnie i oczywiście nie są ponumerowane. Jest tylko jedna droga, którą najpierw jedziemy w prawo, ale stwierdzamy, że nie ma tu naszego domku, więc postanawiamy pojechać w lewo. Nagle zauważamy dwóch czarnoskórych, którzy robią coś w garażu. Wiemy, że musimy ich zapytać o to gdzie jest nasz "hotel", ale wszyscy się trochę boimy... W końcu jest pierwsza w nocy, kto przy zdrowych zmysłach pracuje o takiej porze? Żeby było jeszcze ciekawiej Janek znów stracił głos, więc ja albo Gosia miałyśmy z nimi rozmawiać. Na szczęście okazało się, że są normalni i pomogli nam trafić do celu.
Szybko wypakowaliśmy Mazdę i poszliśmy spać. To był bardzooo długi dzień. Plan, który sobie założyliśmy niestety nas przerósł, mogliśmy go rozłożyć na dwa dni, ale cóż, jak to mówią, mądry polak po szkodzie...